ZZa komuny pracowałem jako lekarz weterynarii w lecznicy weterynaryjnej. Pewnego poranka przyszedł do mnie ze swoim koniem Kalinowski − człowiek, który woził mleko do mleczarni. Rano zbierał bańki z mlekiem z całej wsi i wiózł je do zlewni. Gdy koń był chory, Kalinowski dostawał od nas zwolnienie i brał pieniądze, mimo że siedział w domu. Z koniem.

 − No co tam dobrego, panie Kalinowski? – zagadnąłem.

Poczęstował mnie sportem i wypalił:

− Kuleje na prawą tylną! Strach jechać, bo się wykończy!

− Dobra, to przebiegnij się z nim, Kalinowski. Zobaczymy.

Facet zrobił dwa kółka przed lecznicą, a ja stwierdziłem, że nic u konia nie widzę, nie potrafię stwierdzić, czy kuleje. Określić lekką kulawiznę jest naprawdę trudno, a już powiedzieć, na którą nogę koń kuleje, to wyższa szkoła jazdy.

Podeszli do mnie. Para szła z nozdrzy konia, a dym tytoniowy z nozdrzy Kalinowskiego. Kilku widzów przysunęło się z zainteresowaniem.

− No co? Prawa tylna, hę? – rzucił Kalinowski.

{rating}

Wziąłem się na odwagę i wypaliłem:

− Tak, prawa tylna, ma pan rację… − Zawiesiłem głos, po czym wydałem wyrok: − Ale symuluje skurwysyn!

Mina Kalinowskiego – bezcenne. Od tego czasu ten wyraz zaskoczenia, niesmaku i złości nazywam twarzą Kalinowskiego.

Taką samą twarz zobaczyłem wiele lat później u kelnera w winiarni w dolinie Bekaa w Libanie. Na jego przyjacielskie stwierdzenie, że wyglądamy jak Rosjanie, odparłem, że on wygląda jak Żyd.

− Ja? – oburzył się. − My ich wszystkich wyrżniemy, zobaczysz!

− No tak, ale ty wyglądasz na Żyda, z Izraela. Nic na to nie poradzę.

Atmosfera się skwasiła. Facet próbował jeszcze opisywać, jak będą rżnąć Żydów − całymi rodzinami, ale ponownie usłyszał:

− Tym bardziej powinieneś uważać, bo naprawdę wyglądasz na Żyda.

Cała dolina Bekaa jest we władaniu Hezbollahu. Przejeżdża się punkt kontrolny (beczki po benzynie, wory z piachem) i jedzie pod flagami z kałasznikowem, które wiszą na każdej latarni. Od razu wiadomo, czyje to terytorium.

Turystyczną perłą doliny jest Baalbek − olbrzymi kompleks świątynny z czasów rzymskich ze świetnie zachowaną świątynią Bachusa. Wykonana z różnego kamienia, wielka, monumentalna budowla pobudza wyobraźnię. Na terenie Baalbeku panuje niesamowita pustka. Siedzieliśmy na zwalonej kolumnie, kontemplując światło na ścianach i gzymsach budynku. Kilka hektarów najwyższej światowej klasy zabytku do naszej wyłącznej dyspozycji.

Liban jest piękny, różnorodny i ciekawy. Koniecznie jednak trzeba sprawdzić na stronie ambasady, które rejony kraju aktualnie uważane są za niebezpieczne. Click to Tweet

Należy też rozpytywać na prawo i lewo. Kto pyta, nie błądzi.

To kraj rozdarty nie tylko politycznie, ale też krajobrazowo. Plaże, nadmorskie promenady, góry, lasy cedrowe. Dobre jedzenie, elegancka, wypieszczona starówka w Bejrucie. Obozy uchodźców, zamki krzyżowców. Spacery po plażach. I szokująco wielkie starożytne miasta, częściowo odkopane, a częściowo zniszczone przez ludzi. I w Tyrze, i w Byblos dociągnięto do zabytków regularne linie kolejowe. Z bocznic i peronów wyciągano kamienne bloki do budowy fundamentów, ścian, dróg w nowych miejscach. Nieprawdopodobnie niszczycielska działalność, prowadzona przecież nie tak dawno. Tory leżą do dziś i możemy tylko spekulować, co by było, gdyby ktoś wtedy pomyślał. Zatrzymał niszczycielską działalność. Jakie cuda by się zachowały. Co moglibyśmy dziś podziwiać. Potężny kontrast w porównaniu do np. Wenecji, gdzie ulice starego miasta nigdy nie zostały połączone mostami drogowymi, gdzie domy zachowano w oryginalnej stylistyce. A przecież była pokusa, aby unowocześnić, przerobić.

Będąc w Libanie, trzeba ruszyć się poza Bejrut. Popularne są wycieczki autobusowe i małymi busami na zasadzie – rano wyjazd, wieczorem powrót. My wynajęliśmy taksówkę. Koszt: 100−130 USD za dzień, w tym benzyna.

Przejechaliśmy następujące trasy:

- do Trypolisu – trasa trochę ryzykowna, ponieważ ta część Libanu jest pod kontrolą sunnickich islamistów. I rzeczywiście, w połowie dnia musieliśmy opuścić miasto, bo ktoś dał znać naszemu kierowcy, że lepiej, abyśmy zniknęli. Nie ma tam zabytków, które robiłyby piorunujące wrażenie. Najfajniejszy był spacer po starówce i sesja zdjęciowa mojego syna u lokalnego fryzjera;

- w dolinę Bekaa pod kontrolą Hezbollahu, gdzie zwiedza się Baalbek i winnice. Obowiązkowy punkt wycieczki;

- do Byblos, groty Jeita i sanktuarium maryjnego, z czego prawdopodobnie najciekawsza jest wizyta w jaskini;

- do Tyru – po drodze urokliwy zamek krzyżowców na małej wysepce przy brzegu. Wspaniałe zabytki z olbrzymim hipodromem na czele. Przebojem tej wycieczki był obiad na plaży połączony ze spacerem i kąpielą. Olbrzymia plaża koło Tyru zajęta jest przez restauracyjki, gdzie miejscowi biesiadują z rodzinami. Ceny o połowę niższe niż te w Bejrucie. Nie odczuwa się specjalnie, że rejon jest pod kontrolą bojówek szyickich;

- w góry Libanu, gdzie zwiedza się urokliwe wsie, letni pałac prezydenta i cedrowe lasy.

 

Z tych pięciu tras najbardziej polecam Tyr i Baalbek. Zdecydowanie uważam, że wizyty w Libanie nie można ograniczyć do Bejrutu.

A sama stolica? Niektóre dzielnice są niebezpieczne, ale starówka, promenada Corniche i centrum biznesowe są OK. Okolice parlamentu i katedry pięknie utrzymane, ulice w paryskim stylu, kamienice wyłożone jasnym piaskowcem. Wszystko pięknie odrobione. Na ulicach dużo knajpek. Eleganckie towarzystwo dodaje uroku tej części miasta. Promenada i „gołębia skała” fajne, ale nic powalającego. Polecam spacer i piwo w jednej z dziesiątek kawiarni w eleganckim porcie jachtowym w pobliżu starówki.

W samym Bejrucie, moim zdaniem, nie ma ładnej publicznej plaży. Te porządne należą do hoteli i zawsze jest ryzyko, że nie zostanie się wpuszczonym, nawet za pieniądze. Rozwiązaniem jest wyjazd taksówką albo busikiem do beach-clubu poza miastem. To miłe miejsca, niespecjalnie luksusowe, ale mają wszystko, co potrzeba, dla miłego plażowania, kąpieli i odpoczynku. Cena około 10 EUR za dzień.

Należy zwrócić uwagę na to, że Liban przyjął olbrzymią liczbę uchodźców z Syrii. Pewnie musiał, bo wpływy syryjskie w tym kraju są ogromne, ale faktem jest, że obecnie dźwiga ciężar bytowania tych ludzi na swoim terytorium. Zajmują oni rejony podmiejskie, gdzie powstały dzielnice slumsów, parterowych domków zbudowanych z falistej blachy czy pustaków.

Gdy widzi się bezrobotnych czy myjących szyby Syryjczyków, można zrozumieć determinację tych ludzi, aby dostać się do Europy. Przychodzi wówczas następująca refleksja: Wielu uważa, że USA zrobiło błąd, atakując Saddama Husajna w Iraku. Że zrobiło to dla własnych − ekonomicznych i politycznych − interesów i że efektem tych niecnych poczynań, i w ogóle tej wojny, jest koszmarny stan państwa irackiego i jego ludności. A dlaczego nie krytykujemy Europy, siebie samych, za poparcie, jakiego udzieliliśmy „arabskiej wiośnie” i rebeliantom w Syrii? Przecież gdybyśmy pozwolili Sadatowi stłumić powstanie w zarodku, wymordować buntowników wraz z rodzinami, zapanowałby spokój. Jak w Warszawie po powstaniu listopadowym. Przecież powinniśmy przewidzieć, że w kraju arabskim nie zwycięży myślenie w kategoriach demokracji, wolności i swobody ekonomicznej. Pierwszeństwo będą miały interesy klanowe i postawy religijne. Populizm, oszołomstwo, prostactwo i dzicz wezmą górę.

Więc tak jak źli Amerykanie wywołali wojnę w Iraku, tak Europejczycy doprowadzili do kryzysu w Syrii i Libii. Oraz do dyktatury w Egipcie. Tyle że Amerykanie wchodzili w nieznane, a my przecież już po Iraku wiedzieliśmy, czym to pachnie.

Może zatem czas uderzyć się w pierś i przeprosić. Oraz przyjąć do wiadomości, że oni są inni niż my, że wymagają innego traktowania.

Powinniśmy działać wspólnie z Ameryką, a nie kopać się po kostkach.

A najlepsza anyżówka w Libanie to ta marki Brun. Koniecznie trzeba spróbować.

Tak więc Liban – ostrożnie, ale jechać.